Frustracja i smutek...

~*~ 


Niezliczoną ilość razy w ostatnim półroczu myślałam o napisaniu tego wpisu. W mojej głowie układały się całe treści, które chciałam z siebie wylać, ale ostatecznie wygrywały inne sprawy albo okoliczności były niesprzyjające. 


Powróciłam do czegoś, co ma mi pomóc okiełznać emocje, rosnącą złość i frustrację. Będąc na ostatniej wizycie u neurologa poprosiłam o przepisanie leku, który kiedyś pozwolił mi na pół roku stać się bardziej rozsądną, spokojną i skorą do przemyślanych zachowań. Niestety, poziom mojej złości w ostatnich miesiącach był na tyle przytłaczający, że uświadomiłam sobie, że bez farmakologii się nie obejdzie. Myślę też poważnie nad terapią. Jest to na tyle dobijające, że nie potrafię sobie z tym dać rady. Czuję się jak w klatce, czuję się nieszczęśliwa. Nieszczęśliwa w związku i mocno nim rozczarowana. 


To skłoniło mnie do poważnej rozmowy z moją partnerką. Powiedziałam jej o swoich rozczarowaniach, o tym, jak mnie to wszystko przytłacza. Powiedziałam jej, że obecnie w ogóle nie mam ochoty na jej bliskość, co zapewne wynika z tego, że od blisko roku ze sobą nie spałyśmy. Czuję się tak, jakbym gdzieś w środku umarła i jakby nikt mi w życiu nie był już do niczego potrzebny. To z kolei kieruje moje myśli do szeroko pojętej destrukcji. 


Nieraz czytałam o seryjnych mordercach. Nie potrafiłam, mając empatię na wysokim poziomie, zrozumieć, jak można skrzywdzić drugiego człowieka dla swojej chorej satysfakcji. No i właśnie. Dochodzimy do kolejnej sprawy. Zaczęło się od pojęcia mizantropia. Moja partnerka powiedziała, ze ma często takie mizantropijne przemyślenia, ja zgłębiłam temat. Przez prawie całe moje życie byłam dumna z tego, że nie potrafię nikogo nienawidzić. Wychodziłam z założenia, że nienawiść to złe uczucie, że to zło, które niszczy. Nie dopuszczałam tego i nawet gdy byłam na coś/kogoś zła - po prostu czułam złość, ale nie była to nienawiść. 

Od wielu miesięcy krąży mi w żyłach nienawiść. Do ludzi, do dzieci, do klientów, do bliskich, do samej siebie. Dopuściłam ją i tym samym otworzyłam puszkę Pandory. 
Ostatnie dwa tygodnie to był czas bardzo intensywnych pytań i pozwalaniu, aby wreszcie pojawiły się odpowiedzi. Czy to dobrze? Tak sądzę. 


Oto do jakich doszłam wniosków:

- moje obecne frustracje i złości to może być echo przeszłych nierozemocjonowanych przeżywań, na które sobie nie pozwoliłam - w trakcie okresu dojrzewania, gdy byłam za spokojna nastolatką z prawie zerowym okresu buntu; w trakcie zakończenia związku trzyletniego, gdy nie wykrzyczałam swojego żalu i tragedii, którą stworzyła zostawiając mnie samą; w trakcie zakończenia trudnych relacji, gdy po prostu "zamknęłam drzwi milczeniem".  

- to, co głównie łączy mnie i moją partnerkę - i co szalenie mnie przeraża - to tak naprawdę nienawiść do ludzi. Nie mamy wspólnych zainteresowań. Jest więcej niż pewne, że jak mi się coś spodoba, jej niekoniecznie i na odwrót. Nie podoba mi się to, że widzę mnóstwo jej wad i jednocześnie brzydzę się sobą za własny brak atrakcyjności.* Z drugiej strony czuję po prostu, jak trawi mnie beznadzieja tej relacji na tak wielu płaszczyznach, że doprawdy dziwię się, iż nadal trwa. Ale w dużej mierze, do uświadomiłam sobie podczas dzisiejszego brania prysznica - wynika to z tego, że po prostu jest nam tak wygodnie: finansowo, z jakąś tam akceptacją do swoich przyzwyczajeń. No właśnie. Ja niekoniecznie jestem pełna akceptacji. Raczej frustrują mnie przyzwyczajenia mojej partnerki.

- człowiek jest zdolny zrobić komuś krzywdę na skutek rozczarowań i noszonych frustracji. Na całe szczęście - nadal nie umiem zrobić niczego więcej, niżeli powiedzieć "spierdalaj, kurwa". 



* Muszę dodać pewne sprostowanie. To moje poczucie braku atrakcyjności tkwi we mnie od zawsze, ale przez długi czas byłam świadoma tego, że mam niezłą figurę. Aktualnie, przez te wszystkie rozterki po prostu czuję się brzydka. Na dobitkę jest sytuacja bodajże z wtorku. Byłyśmy w większej galerii, ona poszła przymierzać kilka ubrań, a ja z całym naręczem rzeczy stanęłam sobie nieopodal niedużej sceny. Do stolików obok przysiedli się nastolatkowie. Wiek ok 13-14 lat. Patrzyli się na mnie, pokazywali sobie mnie palcem i śmiali się. Nie, nie wyolbrzymiam. Najprawdopodobniej też musieli zrobić mi jakieś zdjęcie. Wyjaśniając: Ubrana byłam zwyczajnie. Spodenki do kolan, sandały, t-shirt w kolorze khaki. Bez żadnych udziwnień. Na twarzy też nie byłam brudna, bo chwilę później sprawdziłam to w lustrze. 
Gdy moja partnerka mnie zawołała, abym skomentowała jej ubranie, podeszłam do stolika chłopców przerywając im twórczą naradę i powiedziałam tylko tyle: "Oberwiecie". 
Spokojnym głosem, chociaż w środku wyłam z rozpaczy, że pomimo lat nic się kurwa nie zmienia. 


Partnerce nie opowiedziałam o tej sytuacji. Zamiast tego po powrocie porozmawiałam z nią poważnie, ale mam wrażenie, że to kolejna rozmowa, gdzie moje słowa pozostaną bez echa. Prawie 2,5 roku jesteśmy razem. Przez ten czas jej łuszczyca się powiększyła, bo ona kompletnie o to nie dba. Do tego wieczne głupie gadanie, że poszłaby na siłownie, najlepiej ze mną, po czym zagryza temat żelkami, chipsami i słodyczami. 


W związku z czym nie mam w ogóle ochoty nawet na tego przysłowiowego "buziaka". Na nic nie mam ochoty, bo czuję, że po prostu mnie nie pociąga bliskość. I to nie jest tak, że przytyła, jest brzydka, itd. Nie, jest naprawdę ładną i miłą dziewczyną, bardzo lubianą przez wszystkich - na czele z moją mamą. Po prostu brakuje mi tego, żeby widzieć ją w domu w czymś innym niż powyciągane koszulki i brzydkie spodenki. Moje prośby są zbywane. Nasze wspólne życie to obecnie praca, dom i wypad na zakupy, co zakrawa wręcz o randkę ze strojeniem się. A mi to po prostu nie pasuje. 
Mówiłam, mówiłam o tym wprost. To związek, w którym nie boję się mówić. Do tego stopnia, że ostatnio powiedziałam, że czuję się nieszczęśliwa.


Dlaczego więc nadal to trwa? Bo jak już wspomniałam - to jest dla nas obu chyba zwyczajnie wygodne. A może chodzi o to, że człowiek ma już swoje lata i po prostu fajnie jest czasem móc z kimś obejrzeć film. Szkoda, że ja mam ochotę obejrzeć go w kinie, a ona nie lubi ani kina, ani teatru, ani żadnego chodzenia po miejscach kultury. Poza wypadem na obiad czy na kawę. 


* * *


Ten wpis jest długi, a we mnie jeszcze więcej jest myśli i zastanowień co dalej. We wrześniu wspólny urlop i wypad do Wrocławia. Jeśli to nic nie zmieni, to zobaczymy co będzie później. O ile jakieś wspólne "później" będzie. 


Cisza.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Człowiek człowiekowi człowiekiem...

Przeddzień Halloween...