Dekadencko...
"W samotności umierają sny."
Od kilku dni zaglądałam tutaj w oczekiwaniu na jakiś znak od losu, sugestię, cokolwiek.
Byłam ciekawa, czy pojawi mi się kolejny impuls do napisania kilku słów od siebie, ale jak zwykle - odpuszczałam. Czasem myślę, że to wychodzi mi najlepiej - odpuszczanie. Wielu pewnie uzna to za zwyczajne tchórzostwo czy lenistwo, ale generalnie przyjmuję postawę wycofaną względem mnóstwa sytuacji. W szczególności odnosi się do to ludzi. Nie walczę - odchodzę. Choć w środku umieram każdego dnia z tęsknoty, nie potrafię pokazać tego, jak bardzo mi kogoś brakuje, jak mocno kocham, jak cholernie mi ciężko iść przez życie, gdy nie ma obok nikogo.
Analizując ostatnie kilka lat dociera do mnie, że historia uwielbia zataczać koło. Patrzyłam jak kumpela rozkochuje w sobie moją dziewczynę. Widziałam, jak koleżanka pragnie uwieść inną dziewczynę, z którą ówcześnie się spotykałam - ostatecznie cel osiągając.
Najbardziej dotkliwie jednak uderzyło mnie, gdy znajoma odebrała mi sens życia, a ja przez własny ból i upór nie potrafiłam utrzymać tego sensu życia przy sobie. Myślałam, że może propozycja spróbowania spotykania się ze sobą - która przecież została przyjęta z entuzjazmem - będzie dla nas obu szansą na stworzenie kiedyś czegoś pięknego... Niestety, po raz kolejny moja nieśmiała próba walki została zmięta niczym kartka papieru i wyrzucona do kosza. A ja... Chociaż straciłam Cię po raz drugi to to, co stało się własnie wtedy, w lutym - złamało mi serce. Zabiło całą moją wiarę w miłość, odebrało nadzieję, zdruzgotało wiarą. Tym bardziej, jak przypieczętowałaś to oskarżeniem, przez które wylądowałam na policji.
Ale nawet to wszystko nie zatarło mi w myślach Twoich oczu i Twojego uśmiechu. I wraca to do mnie w snach. Wraca to do mnie, gdy siedzę w pracy. Wraca do mnie, gdy muzyka mocno wżyna się we mnie wraz z dźwiękiem gitary. Wracasz Ty... każdego dnia.
Czuję się żałośnie. Jedyne co napawa mnie szczerą radością jest to, że moi przyjaciele ułożyli sobie życie. Jeszcze dopełnieniem będzie, jak Gdańsk na dobre zwiążę się z Kielcami i dwa bordery staną razem na wspólnej drodze. Będzie mi przykro, fakt, ale zawalczyć o to nie potrafię. Nawet jeśli te własnie ramiona stanowiły dla mnie bezpieczną przystań, gdy mój świat runął w gruzach i nawet jeśli mi zawsze będzie zależeć - nie zawalczę. Będę stać przyglądając się temu z martwym sercem.
Kilka dni temu podjęłam decyzję, że odpuszczam. Całkiem. Skupię się w całości na pracy, znajomych i rodzinie. No i kotach oczywiście.
Nawet siedząc na czacie nic mnie tam nie cieszy. Nawet rozmowy ze starymi znajomymi. Nawet nowe zaczepki przez nieznajome mi osoby. Słowo pisane nie urzeka już takim blaskiem. A może to ja po prostu osiągnęłam już szczyt wytrzymałości i powoli ulatuje ze mnie powietrze... To nie chodzi o jakąś formę samobójstwa, czy coś. Nie, nie, po prostu swoisty cholerny dekadentyzm. Jesień, przemijanie, wewnętrzny ból istnienia. I zbliżająca się pełnia zwieńczona comiesięczną kobiecą przypadłością.
Kończę.
Wróciłam do tego, co uwielbiałam słuchać: Leroy Sanchez - Don't let me down.
Dziwna rzeczy kolej, gdy spełniony sen,
zamiast trwać bez końca - szybko znudził się.
Ciągle chodzę w te same miejsca,
bo gdzie indziej miałbym być?
Kto by pomyślał, że po tym czasie,
jaki spędziliśmy razem,
mówisz, że cała miłość zniknęła. . .
Komentarze
Prześlij komentarz