Pierdolony przegryw...
"Gdzie jesteś Ty? Gdzie jestem ja?
Gdzie budowany nasz wspólnie świat?
Zapomnieć chciałbym, tylko powiedz mi jak?
Wymazać z serca tyle cudownych lat.
Wspólnych lat..."
Tytuł postu jest dość wymowny... Ale tak się bardzo często czuję. Spoglądam na świat, na wszystko to, co każdego dnia tracę. Miałam nadzieję, że sytuacje z przeszłości więcej się nie powtórzą, ale powtarzają się. Najbardziej boli utrata osób, których określałam mianem "przyjaciel". Ale jak mogłabym przejść do porządku dziennego i ot tak zapomnieć, gdy w głowie mam wizję... Wizję was razem, w łóżku.
Czasem zastanawiam się, czy naprawdę wszystko powinno się nazywać po imieniu i zabraniać kategorycznie pewnych działań? Czy nie ma już czegoś takiego jak kodeks postępowania? U chłopaków prosta sprawa: kolega po koledze nie bierze. Oczywiście, zdarzają się sytuacje, w których przyjaciel przyjacielowi odbije ukochaną osobę... niepojęte. Czy serio nie ma czegoś takiego jak świętość? Jak postępowanie właściwe? Czy naprawdę powinniśmy mówić: "Nie rusz! Moje!", gdy w istocie to nie należy w pełni do nas? Przecież nawet będąc w związku nie jesteśmy właścicielem tej drugiej osoby. Czasem jeszcze słyszymy: "Partner, nie ściana, można przestawić". Serio? Dla mnie związek - czy to mój, czy moich znajomych - jest rzeczą świętą. Nie wpierdalam się, nie rozbijam, nie odbijam, nie odbieram. Nawet jeśli dwóch osób nie łączy formalna relacja - nie biorę po kimś. Po prostu nie.
Za to mi odbierają notorycznie. Przykłady można mnożyć. I to nawet nie chodzi o brak woli walki. Uważam, że jak komuś zależy to o żadnej walce nie powinno być mowy, bo dwie osoby idą wspólnie w tym samym kierunku i tworząc relację nikt nie jest w stanie tego zakłócić. Ostatnie kilka lat pokazało dobitnie, że są to tylko czcze gadania.
Moi znajomi wielokrotnie mówili mi, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Że starałam się, że pokazywałam. Po prostu - nie wyszło. Ale czy to umniejsza mojemu obwinianiu się? Że mogłam zrobić jeszcze więcej? Cały czas mam w głowie słowa, sytuacje. Staram sobie samej tłumaczyć, że już nic nie mogę na to poradzić. Ludzie są - rozstają się. Życie. Czasem można z kimś nie być w związku, ale utrata i tak boli. I tak traktujemy to jak swego rodzaju zdradę - to boli. I tak od półtora tygodnia biję się z myślami, zazdrość zżera mnie od środka. Domyśliłam się, że skończy się to tak, a nie inaczej.
Wiecie co jest straszne? Że ja zawsze czuję wyrzuty sumienia, gdy w moim życiu jest tych kobiet... no sporo. Niby nie wdaję się we flirt, ale i tak mam wrażenie, jakbym kogoś zdradzała. Zawsze staram się być fair. Ale dlaczego, do chuja, nikt nie jest fair w stosunku do mnie? Nie wiem, mam na czole napisane serio: "Pierdolony przegryw", co daje przyzwolenie do kopania i wbijania mi noża w serce, niczym szpilek w poduszeczkę?
Każdy jest silny - do czasu. Ja nie daję sobie sposobności do upadku, ale i tak - potykam się co chwilę.
Muszę odpocząć. I to nawet nie chodzi stricto o nic nie robienie. Odpocząć od chorych relacji, które wiodą jedynie na manowce.
W słuchawkach - winampowa składanka.
Obecnie: Florence and The Machine - Spectrum.
Miłej nocy.
"Wiem, me serce silne jest:
Przetrwa burzę, przetrwa deszcz.
Przetrwa wszystko, choć tak bardzo wiedzieć chce:
Gdzie jesteś Ty...? Gdzie jestem ja...?
Gdzie budowany nasz wspólny świat?
Gdzie słodkie słowa powtarzane nieraz?
Jak to możliwe, że już dziś nie ma nas...?"
Komentarze
Prześlij komentarz