Westchnienie...
Są takie noce, gdy naprawdę nie ma osoby, do której możemy się odezwać i powiedzieć o swoich troskach. Mam wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk. Że tracę grunt pod nogami i niezależnie od tego, jak dobre mam intencje i jak staram się być delikatna, zostaje to odebrane kompletnie na opak. Zupełnie inaczej, niż chcę, aby zabrzmiało. Czuję, jak kolejny raz zaciska mi się na szyi sznur. Ale nie mogę nic z tym zrobić, bo co raz dowiaduję się rzeczy, które ścinają mnie z nóg. Jest we mnie nieustający lęk i niepewność tego co będzie. Mam wrażenie, że ostatnio bardzo rozczarowałam moją partnerkę. Zaczęłam przez to patrzeć na siebie jeszcze bardziej krytycznie i z jeszcze większym lękiem na nasz związek. Jest między nami pewne napięcie, ale jestem przekonana, że jakbym zapytała to usłyszałabym, że ona tego napięcia nie czuje. I dopiero pewnie po jakimś czasie powiedziałaby, że jednak ona też je czuła. Niby co miesiąc jest we mnie taki niepokój, ale teraz jest to bardziej... namacalne. Widzę jej rosnący brak cierpliwości. Widzę swoją rosnącą panikę. To troszkę tak, jak klocki domina, nie jesteśmy w stanie czegoś zatrzymać.
No właśnie. Strach. Przewija się on przez większość moich wpisów. Strach przed tym, że mogę stracić osobę, którą kocham i na której mi zależy. Strach, że nigdy nie zapomnę osoby, która wyzwoliła we mnie tyle uczuć. Strach... Niby tylko głupcy nie odczuwają strachu. Analizuję, martwię się na zapas i wysyłam taką energię w świat. To błąd, ale nie wiem jak zmienić to myślenie. Ktoś mógłby powiedzieć: 'nie myśl', ale jet to dla mnie niemalże takie samo jak 'przestań oddychać'.
Cieszę się, że powróciły nadgodziny... Naprawdę. Czasem jestem w stanie na chwilę się od tego odciąć, ale gdy się o coś martwię, to nawet duża ilość pracy nie zatrzymuję tego co się we mnie toczy. Teraz dowiedziałam się o stanie zdrowia dwóch bliskich osób z rodziny i to mnie podłamało. Dosłownie płakałam jak dziecko rozmawiając z mamą przez telefon. Nawet teraz jest mi przykro, chociaż jeszcze nic nie jest przesądzone.
Czuję, jak się rozpadam na kawałki. Nie wiem, nie potrafię stwierdzić, czy to depresja, czy zwyczajne zjebanie charakteru. Nie wiem, czy to naleciałości z przeszłości, gdy ktoś kogo naprawdę kochałam po prostu mnie zostawił. Nie wiem... To wciąż i wciąż wraca do mnie.
I chyba dlatego potrzebuję, aby ktoś po prostu mnie tulił. Abym czuła się pewna tej osoby, jej obecności. Na terapii dowiedziałam się, że wynika to z braku obecności ramion mojej mamy w okresie noworodkowym, gdy przez kilka miesięcy byłam podłączona pod respirator w inkubatorze. Brak przytulenia w tak wczesnym okresie, nie słyszenie bicia serca sprawiło, że teraz jestem taką pojebaną jednostką, która się boi. Po prostu się boi.
"Jaki był ten dzień?
Komentarze
Prześlij komentarz