"Wyjątkowy człowiek jest jak czterolistna koniczyna.
[...] Spotykany rzadko, ale daje dużo radości i nadziei na szczęście."
Nikt w naszym życiu nie pojawia się przypadkiem. Potrzebowałam bardzo dużo czasu, aby zrozumieć, że pewne znajomości muszą się zakończyć i że nie jest to oznaką naszego zadufania w sobie, tylko zadbania o siebie, o swoje dobro.
Jakiś czas temu znajoma stwierdziła, że jestem podła, skoro decyduję się zakończyć jakieś znajomości. Jeszcze tego samego wieczoru zrozumiałam także, że jest ona kolejną osobą, która powinna zniknąć z mojego życia. Im dłużej o tym myślę, tym mocniej się upewniam w przekonaniu, że ta znajomość w żadnym razie mnie nie uszczęśliwia. Gdy wspomniałam tej koleżance o niedawnym spotkaniu z dawną znajomą, od razu zapytała się mnie, czy tą dawną znajomą też "zjebałam tak jak ją".
Ostatnio jest to głównym tematem naszych rozmów: bo jakże śmiałam zacząć krytykować jej zachowania. W jej uczuciu moja krytyka to nic innego jak "jebanie". Nakreślając sytuację: koleżanka zaczęła się wikłać w pseudoromans z mężatką-koleżanką z pracy i gdy wytłumaczyłam jej na przykładach dlaczego to nie ma sensu - zawartą w sporej litanii - przeczytałam pytanie: "to powinnam w to iść czy nie?". Ręce mi wtedy opadły, bo na co był mój wywód, jak i tak nie został przeczytany ze zrozumieniem? Po kilku dniach od tamtej rozmowy napisała mi jeszcze, że "to już zakończone z tą mężatką". Więc jeszcze potrzebowała kilku dni, aby nabrać pewności, że ta ścieżka nie jest właściwa. To we mnie uruchomiło ogromną irytację i opadły mi jako takie klapki z oczu. O ile do tamtej sytuacji patrzyłam na nią z sympatią, tak później zaczęłam patrzeć ze złością.
Gdy więc dziś zapytała, czy dawną znajomą też skrytykowałam, mentalnie uderzyłam się dłonią w czoło. Uznałam po raz kolejny - nic na siłę.
Dawna znajoma napisała do mnie po dość sporym czasie milczenia. Wytłumaczyła powód swojego zaczepienia, poprzez zrozumienie swojego zachowania z przeszłości. Przeprosiła i wyraziła nadzieję, że może byłaby jeszcze szansa na odnowienie jakiejś ścieżki znajomości.
Nie jestem osobą mściwą, nie żywię do nikogo nienawiści. Złość szybko mi mija. Czasem podejmuję decyzję o zakończenie jakiejś znajomości - jak wspomniałam na początku - nie dlatego, że jestem zimną suką, ale dlatego, że nauczyłam się dbać o siebie, kochać siebie i nie robić niczego wbrew sobie, bo ktoś tego ode mnie wymaga.
Z dawną znajomą porozmawiałam, bo uznałam, że skoro zostały mi jeszcze 2-3 spotkania z terapeutką, to odpowiedni moment, aby móc tą rozmowę wykorzystać na późniejsze terapeutyczne poukładanie tego w sobie.
Zastanawiam się, jak mocno niektórzy muszą być skupieni na sobie, że nie dostrzegają tego, jak ranią osoby sobie - wydawać by się mogło - najbliższe. Osoba, z którą byłam kiedyś związana powiedziała mi kiedyś, że gdy ktoś staje się "naszą ulubioną osobą", to pozwalamy sobie przy tej osobie na większą swobodę. Zdejmowanie masek. A co za tym idzie - na zranienie tej osoby, bo nie zawoalujemy swoich emocji i uczuć. Walimy wprost. Czasem, gdy przy kimś zdejmujemy maski, to ta osoba może zauważyć w nas też te ciemne strony, mrok, który przecież każdy z nas w sobie nosi.
Przez lata pozwalałam się ranić, sama także raniłam. W tym roku zamknęłam mnóstwo drzwi, zamknęłam się w sobie. Nie szukam bliskości za wszelką cenę, przez to nie dopuszczam do siebie pierwszej lepszej osoby. Kolejna rzecz, która z tego wynika, to to, że potrafię naładować baterię czystą obecnością drugiej osoby, koleżeńskim przytuleniem na powitanie/pożegnanie. Uczę się też żyć w pojedynkę i paradoksalnie jest mi tak dobrze. Pamiętam, jak po trzyletnim związku bardzo ciężko było mi się przestawić z mówienia "my poszłyśmy/zrobiłyśmy" na mówienie w liczbie pojedynczej. Gdy odkryłam, że jestem już jako JA, a nie jako MY - było mi trudno. Ale nauczyłam się tego. Gdy przez ostatni rok byłam w związku często mówiłam: "ja i ta osoba", a nie "my". Odzwyczaiłam się przez te ostatnie 4 lata mówienia w liczbie mnogiej. Choć fakt, zdarza mi się to - w odniesieniu do znajomych, do osób, z którymi gdzieś byłam bliżej, ale nie jest to tak permanentne, jak dawniej.
Myślę zatem, że tak samo będzie z tym zaakceptowaniem swojego singielstwa i gdy w pełni się z tym oswoję - to ciężej będzie mi kogoś do siebie dopuścić, bo rozkocham się w byciu niezależną od innych. Dawniej myślałam, że to tylko czcze gadanie. Teraz mam wrażenie, że to kwestia czasu. Cierpliwości. I umiejętności ukochania siebie.
Podczas pisania tego wpisu szukałam piosenki do tworzenia. Tym sposobem trafiłam na radio internetowe Open.Fm. Dawniej bardziej namiętnie z niego korzystałam, bo lubiłam tamtejszy Smooth Jazz. Dziś postawiłam na stację Crema Cafe. I tym sposobem usłyszałam dawno niesłyszaną piosenkę Florence and The Machine - How Big, How Blue, How Beautiful. Wciąż pamiętam, gdy kupiłam tą płytę w prezencie dla swojej byłej Ukochanej, która ponad wszystko ukochała tą wokalistkę.
Pamiętam jej wyprawy na koncerty, z których słała mi zdjęcia siebie całej w brokacie z wiankiem na głowie. Słysząc więc ten utwór łezka zakręciła mi się w oku. Minęło już tyle lat, a ja wciąż mam przed oczami kuchnię, w której roznosiły się dźwięki z płyty, którą wspólnie poznawałyśmy mieszkając razem. I już wiem z czyją muzyka dziś zasnę.
Kończę. Przede mną pierwsza zmiana w pracy.
W głośnikach: Florence and The Machine - Spectrum ♥.
Dobranoc.
"Wypowiedz me imię!
A każdy kolor zaświeci!
Błyszczmy.
I już nigdy nie będziemy się bać..."
Komentarze
Prześlij komentarz