Styczniowe przemyślenie...
* * *
Robiąc kilka kroków wstecz i spoglądając na samą siebie, a raczej starając się patrzeć na siebie innymi oczami zastanawiam się, dlaczego czasem kiepsko coś rozgrywam. Widzę swoje marudzenie, podcinanie skrzydeł i częsty brak wiary podsycony wszędobylskim sceptycyzmem. Często wobec siebie stosuję mocną autoironię, nieraz krzywdzącą i nieprawdziwą - sama w sumie nie wiem, dlaczego sięgam po ten środek wyrazu. Im dłużej przyglądam się otaczającym mnie ludziom, w szczególności kobietom, zastanawiam się, dlaczego tak trudno mi dopuścić którąś do siebie. Od roku mam z tym coraz większy problem. A raczej powinnam powiedzieć: 'od blisko roku'. Lada dzień minie rok odkąd moja była partnerka powiedziała, że chyba po prostu do siebie nie pasujemy i ona nie chce mnie dłużej ograniczać, blokować. Ze wszystkich rozstań jakie w życiu zaliczyłam to było najspokojniejsze, z największym wzajemnym szacunkiem. Dopiero później do mnie dotarła złość, że tak właściwie zmarnowałam rok.
Ostatnie dni dostarczyły mi także innego spojrzenia na kwestię tego, co osiągnęłam w życiu, a raczej - czego nie osiągnęłam. Od lat pracuję w kiepskich firmach zarabiając słabe pieniądze, na wakacjach nie byłam półtora roku. W tym wszystkim może i jest wyczuwalny pewien marazm, ale paradoksalnie - co powinno być dla mnie najważniejsze - mnie to średnio przeszkadza. Tak, jak przed laty dojrzewała we mnie myśl o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, tak teraz coraz częściej z nostalgią i tęsknotą myślę o Hiszpanii. Mam takie przeświadczenie, że z czasem w moim życiu pojawi się ktoś, kto pchnie mnie w takim kierunku, będzie dla mnie taką pozytywną motywacją do zmiany. Czasem też łapię się na tym, że mam obraz takiej osoby.
Komentarze
Prześlij komentarz